„Gazeta Prawna” udostępniła na swojej stronie internetowej do bezpłatnego przeczytania fragment wywiadu z marszałkiem Bogdanem Borusewiczem (przeszło 1/2). Zachęcamy do przeczytania.
autor: Magdalena Rigamonti, 19.09.2015,
Doceniam Jarosława jako polityka. Przez pewien czas uważałem, że on ma taki styl gry jak w południowoamerykańskiej piłce ? piękne zwody, centra, pozorowane ataki, ale jak już trzeba strzelać gola, to się zaplątuje we własne nogi i pada ? mówi marszałek Senatu Bogdan Borusewicz.
Rysuje pan jeszcze?
Nie, już nie.
Mówili, że pan ma talent.
Nigdy nie lubiłem być do czegoś zmuszany. Kiedy w liceum plastycznym musiałem rysować i malować, to straciłem do tego zapał. Ale ulotkę pierwszą narysowałem sam, miała własne liternictwo, była zaprojektowana, całkiem dobra. Nie będę was prowadził od razu na salony, bo zaraz opiszecie, jakie to marszałek Senatu ma salony. Siądźmy tu, w gabinecie.
Okrzyki pielęgniarek panu nie przeszkadzają? Dzisiaj protest.
One w dużej części mają rację. Szkoda, że protestują tylko w sprawie płac, a nie żeby zmienić pozycję pielęgniarek w służbie zdrowia. Przecież im się ciągle zdarza usłyszeć od lekarza: herbaty zaparz.
Czuję, że gdyby pana śp. żona Alina Pieńkowska żyła, popędziłaby pana, żeby pan z nimi rozmawiał.
Wie pani, my byliśmy niezależnymi i samorządnymi podmiotami.
Taka miłość się nie zdarza ? tak się mówiło o Borusewiczach.
Ale nieraz bardzo się różniliśmy poglądami. Oczywiście Alinka była bardziej radykalna. Ale ani ona mnie, ani ja jej nie mogliśmy popędzić, niczego nakazać.
A namówić?
Namówić to co innego. Alina była pielęgniarką i ubolewała nad tym, że protesty zamieniły się w groźby odejścia od łóżek. Dla niej to było nie do zaakceptowania. Demonstracja jak najbardziej tak, szantaż ? nie.
Pytam o to trochę w kontekście Piotra Dudy…
Nieee…
Jakkolwiek patrzeć, to pana kontynuator.
Nigdy nie byłem przewodniczącym związku, tylko wiceprzewodniczącym.
Na Boga, Solidarność pan zakładał, przewodził strajkowi w Stoczni Gdańskiej.
Ale to jest zupełnie inna sytuacja. Owszem, przyłożyłem rękę do tego, że związek Solidarność otrzymał majątek, ale nie wiedziałem, że w tych domach związkowych są takie wypasione luksusy. Dla kogo zostały wybudowane apartamenty kosztujące 1300 zł za dobę? Dla związkowców? Dla ludzi pracy? Dla kogo?
Pan się wstydzi za tego Dudę?
Słyszałem, że on się wstydzi za mnie i za tych, którzy tworzyli Solidarność, doprowadzili do zmian. Mówił o nierównościach, niesprawiedliwości społecznej i dlatego sam wypoczywa w apartamencie dla równiejszych.
Wstydzi się pan czy nie?
Jest mi przykro po prostu. Naprawdę przykro. Serce pęka.
Na rocznicę Sierpnia…
Też mi było przykro. Duda śmiał mnie pouczać w kwestii historii stanu wojennego. No to mu przypomniałem, że bronił wraz ze swoim oddziałem wojskowym budynku Telewizji Polskiej przed takimi bandytami jak ja i przed dziennikarzami, którzy 13 grudnia 1981 r. przyszli do pracy, ale Duda im wejść zabronił… Przypomniałem nie dlatego, żeby spostponować, tylko żeby wytłumaczyć ludziom, że Solidarność to jest teraz zupełnie inny związek. Z taką Solidarnością nie mam nic wspólnego. Zresztą już wtedy, kiedy zmieniając statut, zapisano, że to związek chrześcijański, to uznałem, że się od tego dystansuję. Teraz już nawet nie wystarczy być chrześcijaninem, żeby być w Solidarności. Trzeba być jeszcze zwolennikiem PiS-u. Ludzie o innych poglądach nie mają tam czego szukać. A przecież ja zakładałem związek, do którego każdy mógł przyjść, każdy. Przecież Wałęsa i jeszcze kilka osób zostało przez Piotra Dudę i innych działaczy wycięci z historii Solidarności. Na szczęście pamiętam, co wtedy w sierpniu 1980 r. robiłem.
A ja bym chciała, żeby pan awanturę zrobił, żeby pan głośno krzyczał, mówił o Solidarności na każdym kroku, a nie się chował.
A gdzie ja się chowam? Nie mam ochoty iść i słuchać jakichś uszczypliwości, ataków ze strony elektoratu PiS-u. Bo jest jasne, że ten związek, ta Solidarność jest zapleczem PiS-u. Teraz Solidarność to… A, nie chce mi się nawet mówić. Myśli pani, że powinienem chodzić na uroczystości, znosić gwizdy i nieprzyjemności? Tak? Tak powinien robić? Jak żył Leszek Kaczyński, to było inaczej. Pamiętam, chyba w 2006 r. byliśmy na uroczystościach Sierpnia pod Stocznią i część ludzi, ta bardziej radiomaryjna, na dźwięk mojego nazwiska zaczęła gwizdać. Leszek wtedy powiedział do tłumu: nie gwiżdżcie, bo bez Borusewicza by was tutaj nie było.
Jakie pan ma relacje z Jarosławem Kaczyńskim?
Obojętne. Dawno żeśmy się nie widzieli. Po śmierci Leszka nie miałem z nim większego kontaktu. Witamy się, podajemy sobie ręce, jesteśmy ze sobą po imieniu. I tyle. Ale ja się przyjaźniłem z Leszkiem, nie z Jarosławem. W Smoleńsku zginęła ta lepsza część PiS-u, ta bardziej otwarta, bardziej tolerancyjna, bardziej na lewo. PiS stracił jedno skrzydło, przechylił się w prawo. Wiem, bo znałem Leszka bardzo dobrze, przyjaźniliśmy się przecież, był moim najbliższym współpracownikiem. A Jarosław zawsze z boku, widywaliśmy się raczej przypadkowo. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. W Warszawie, w autobusie miejskim. Mógł być 1979 r. Patrzyłem na niego, on na mnie, myślałem: Leszek, nie Leszek. Wiedziałem, że Leszek ma brata bliźniaka. W końcu do mnie podszedł i mówi, że jest bratem Leszka. Pogadaliśmy chwilę i już… Powiem pani, że najwięcej zabawnych historii w moim życiu wiąże się właśnie z Kaczyńskimi.
Ja wiem, że pan świetnie opowiada.
A pani podpuszcza. Najpierw Leszka mylono ze mną, a potem mnie z Leszkiem, mnie z Jarosławem. Kiedyś Leszek przyjechał do nas na imieniny mojej żony Aliny, z którą bardzo się lubili. Taksówką przyjechał. Chce płacić, a taksówkarz: nie, nie, panie Borusewicz, ja od pana pieniędzy nie wezmę. Leszek tłumaczył, że on to Kaczyński, a nie Borusewicz, a taksówkarz: co mi pan opowiadasz, przecież ja pana znam. Potem, kiedy Kaczyńscy byli ministrami u Wałęsy, to ciągle ktoś do mnie mówił, żebym pozdrowił brata…
Czyli to pan jest tym trzecim bliźniakiem, a nie Ludwik Dorn.
W 2001 r. podszedł do mnie poseł z Solidarności Rolników Indywidualnych i w te słowa: musimy porozmawiać o wyborach. Dla niego też byłem Kaczyńskim. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy wejść w rolę… Innym razem byłem na jakimś przedstawieniu w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Wychodzę, ktoś podchodzi i mówi: gratuluję ślubu córki. Po chwili kolejne gratulacje i kolejne. Myślę, Boże, moja córka mi nie powiedziała, że ślub wzięła. Jadę do niej i pytam delikatnie: Kinga, czy coś się u ciebie zmieniło? A ona: Tato, czyś ty zwariował? W końcu domyśliłem się, o co chodzi, spytałem Leszka. Powiedziałem, że mógł mnie uprzedzić, bo mało co nie zemdlałem!
Rozumiem, że wolał pan być podobny do Lecha.
Hm, ceniłem go bardzo. Wie pani, on miał wielką wiedzę, nie tylko prawniczą, ale i tę z zakresu historii najnowszej. Bezpieka szybko zorientowała się, że mamy świetnego specjalistę od prawa pracy. Obsługiwał wszystkie pozwy ludzi zwalnianych i dzięki niemu wiele spraw w sądach pracy było wygrywanych.
W 2005 r. w wyborach prezydenckich poparł pan właśnie jego, a nie Donalda Tuska. Potem został pan marszałkiem Senatu z poparcia PiS-u.
A potem zaczął się między nami konflikt polityczny, ale proszę sobie wyobrazić, że nie przełożył się na relacje osobiste. My się po prostu szanowaliśmy. Na dwa dni przed katastrofą smoleńską spotkałem się w Senacie na koncercie z Marylką, z pierwszą damą. Odprowadzałem ją do wyjścia, powiedziała, że leci do Katynia… Pamiętam, że się żegnaliśmy, że mówiłem, by szczęśliwie doleciała.
Miał pan jakieś przeczucia?
Nie, jakbym miał, tobym zrobił wszystko, żeby ten samolot nie poleciał. Przecież delegowałem wicemarszałek Senatu Krystynę Bochenek. A dwóch senatorów weszło w skład tej delegacji za moimi plecami. Uderzyli do Leszka, a ten kazał ich wpisać na listę. Nie chcę rozmawiać o katastrofie smoleńskiej, nie ma po co.
Wiem, wiem, wybory za chwilę, PiS prowadzi, Jarosław Kaczyński zostaje Człowiekiem Roku na Forum Ekonomicznym w Krynicy…
Dobrze, że o tym pani powiedziała, bo widać, że już się zaczyna ustawianie biznesu pod nowe rozdanie polityczne. Dla niektórych to może być za wcześnie, mogą się rozczarować.
Już o wstyd pana pytałam, ale jeszcze bym chciała wiedzieć, czy nie wstyd panu za PO?
Jak by mi było wstyd, nie byłbym w tej partii.
Panie marszałku, poparcie dla PO spada, symbole tych rządów to pendolino i płatne autostrady.
Rozumiem, że pani wyskrajnia.
Nie powiem, że Polska jest w ruinie, ale że się PO z narodem coraz mniej rozumie już tak.
Nawet szef kampanii PiS-u już nie mówi, że Polska w ruinie. Opamiętali się chyba. Można było przejeść te pieniądze, można było nie budować, nie modernizować, można było nic nie robić, wtedy PiS-owi by się podobało. Nie zastanawia się pani, że przy wzroście gospodarczym i spadku bezrobocia partia rządząca traci?
A pana?
Mnie bardzo. I wiem, że to zostało wywołane emocjami w czasie kampanii prezydenckiej.
Premier Ewa Kopacz nie ma pana zdaniem w tym spadku poparcia swoich zasług.
Ma energię do działania.
Serio tak pan ją ocenia?
Tak, nie jest wypalona.
Nie czuje pan zażenowania, kiedy widzi pan ją w tych pociągach, zaczepiającą ludzi?
Nie, bo ja sam przed wyborami chodziłem po domach, rozmawiałem z ludźmi, przekonywałem ich do siebie. Od drzwi do drzwi.
Nie był pan premierem kraju.
Ale byłem znany.
Nie chodzi mi o rozpoznawalność.
A co, premier kraju nie może rozmawiać z ludźmi, pytać o ich problemy, o to, jakich by chcieli zmian? Poparłem ją jednoznacznie przy układaniu list, przy tym manewrze, który wywoływał niechęć i opór ze strony niektórych szefów PO w regionach.
Wspierał ją pan w tym, żeby na listach nie znalazł się Radosław Sikorski?
Tego nie dyskutowaliśmy. Sikorski nawet z ostatniego miejsca dostałby się do Sejmu. Poddałby się wtedy weryfikacji, bo polityk musi się poddawać weryfikacji, zwłaszcza wtedy, kiedy popełnia błędy. Szkoda, że zrezygnował.
Mówi pan o obiadach za 1300 zł, ośmiorniczkach, winach?
O tym też. Wie pani, ja przegrałem wybory na szefa regionu. Nie obraziłem się. W polityce raz się przegrywa, raz wygrywa.
Źródło: „Gazeta Prawna”